Słowa, których rodzic nie powinien powiedzieć do swojego dziecka oraz sposoby efektywnej komunikacji z maluchem.
Bycie rodzicem to najbardziej odpowiedzialna rola w życiu każdego z nas. Rola, którą niezależnie od naszej kondycji, zajętości czy chęci pełnimy 24h/7. To jedna z wielu ról społecznych, które realizujemy i w żaden sposób nie daje nam taryfy ulgowej. Kochamy nasze pociechy, chcemy spędzać z nimi jak najwięcej czasu, czerpiemy niesamowitą satysfakcję obserwując ich rozwój…jednak codzienność nie ma skrupułów, domowe obowiązki same się nie zrobią (a szkoda), również zawodowe zadania czyhają na nas w ukryciu i wyskakują niczym królik z cylindra.
Wiadomo, należy stawiać sobie priorytety, czasami odpuścić, nie wpadać w frustracje, a odwiedzającym nas znajomym serwować od progu zdanie „przepraszam za bałagan, ale my tu mieszkamy” ;-). Jednak to wspomniane „czasami” kiedyś się kończy i prędzej czy później (a raczej prędzej niż później) trzeba będzie zrobić to co do nas należy.
Tak więc gdy już dopadnie nas ten czas i staramy się uporać z wszystkimi zadaniami, chcąc zwiększyć swoją efektywność (o ironio) staramy się robić kilka rzeczy na raz. Przemieszczając się z kuchni, w której „gotuje się” obiad (że niby sam się gotuje 😉 ), do salonu, w którym staramy się rozszyfrować podesłane dokumenty biurowe, po drodze zahaczając o łazienkę, z której kokieteryjnie mruga do nas światełko czekającej na „opróżnienie” pralki – działamy na podkręconych obrotach chcąc ze wszystkim zdążyć na czas.
No to tak sobie biegamy po tych domowych pomieszczeniach, ale nie myślcie, że snuję tu sielankową wizję rodzicielskiej przedsiębiorczości, czy przesadnej dbałości o kondycje – żeby nie było zbyt łatwo w tak zwanym międzyczasie naście bądź dzieścia razy z rozmaitych, arcy ważnych powodów, zostajemy wywołani do odpowiedzi przez najmłodszego członka rodziny. Powodów nawoływań może być niezliczona ilość: nagły i niewyobrażalny głód, nieodparta chęć zaspokojenia pragnienia, zagubienie jednego z kluczowych, drewnianych klocków, czy rozlanie wody po farbach plakatowych. Do tego niekończący się wachlarz pytań, na które tu i teraz musimy udzielić odpowiedzi.
Sytuacja dość napięta, zapewne dobrze znana niejednemu z Was. Przy zmęczeniu i towarzyszącej presji czasu czasami ciężko jest zachować spokój i zapanować nad emocjami…
Poznajcie zatem najbardziej powszechne zwroty, które wypowiadamy w takich sytuacjach, a które nie powinny paść z ust rodzica. Zwroty, które wywołują u dziecka lawinę negatywnych emocji jak: złość, smutek, żal, zawstydzenie itp.
Przedstawię również łagodniejszą, alternatywną formę komunikacji z maluchem.
Zatem zaczynamy:
„Zostaw mnie w spokoju!”
Dzieci to bardzo chłonna „materia” i kiedy rutynowo stosujemy w ich kierunku zwroty: „nie przeszkadzaj mi” czy „nie teraz, jestem przecież zajęty”, z czasem zaczynają te słowa traktować bardzo poważnie. „Dochodzi do wniosku”, że nie ma sensu rozmawiać z rodzicem, skoro i tak zawsze nie ma dla niego czasu. Najczęściej dzieje się to poza świadomością malucha, jeżeli to przeświadczenie stanie się trwałym wzorcem może mieć wpływ na otwartość i komunikacje w przyszłości. Za kilka lat role mogą się odwrócić i usłyszymy od nastolatka: „Sorry, ale do rozmowy to ja mam znajomych na fejsie, nie mam czasu mamuśka”.
Co zatem zrobić, jak się zachować?
Dzieci od początku powinny obserwować i wiedzieć o zwyczaju, w którym rodzic potrzebuje i przeznacza trochę czasu wyłącznie dla siebie. W tym czasie opiekę nad maluchem przejmuje partner, babcia, przyjaciółka czy niania, a my zyskujemy dodatkowy bufor bezpieczeństwa, czas na odreagowanie, chwilę dla siebie.
W sytuacji, gdy wiemy, że przez najbliższy czas będziemy pochłonięci pilnymi zajęciami dobrze jest przygotować i uprzedzić dziecko „Kochanie muszę pilnie zakończyć tę jedną rzecz, więc przez kilka minut pokoloruj sam ten obrazek. Jak skończę razem obejrzymy Twoje dzieło, a później pójdziemy na spacer”.
Musimy jednak podejść do tego realistycznie i pamiętać, że maluch i przedszkolak nie może bawić się sam przez godzinę. Mówimy tu o kilku – kilkunastu minutach.
„Jesteś tak…”
„Tomku, dlaczego jesteś tak niemiły dla Kasi?” albo „Jak możesz być takim niechlujem?” stosowanie zwrotów o takiej i podobnej konstrukcji jest niczym innym, jak etykietowaniem. Cóż to takiego? Otóż etykietowanie to nadawanie ogólnych cech, skrótów myślowych – etykiet sobie i/lub innym ludziom. W uproszczeniu można powiedzieć, że etykietowanie stanowi jeden z elementów definiowania siebie i otaczającego świata. Często zdarza się, że nawykiem jest formułowanie tego typu ocen, nawet jeśli nie mamy nic złego na myśli, to przecież takie naturalne i wręcz automatyczne. Przychodzi to z łatwością, a może przysporzyć sporo kłopotów.
Małe dzieci wierzą w to co słyszą, bez pytania o doprecyzowanie, o przyczyny, czy o zasadność. Zatem nadawane im negatywne etykiety mogą stać się samospełniającą się przepowiednią. Tomek otrzymuje od nas wiadomość, że bycie niemiłym i bałaganienie jest jego naturą. Zaczyna myśleć o sobie w ten sposób, nadane etykiety zaburzają jego poczucie wartości. Nawet te, które wydają się neutralne lub pozytywne jak „nieśmiały” lub „inteligentny” – powodują pojawienie się niewłaściwych oczekiwań względem siebie i presję by potwierdzić wypowiedzianą pochlebną opinię.
Możemy to bagatelizować i mówić, że to „gadanie” na wyrost, ale prawda jest taka, że ma to na tyle istotny wpływ, że ten z nas kto słyszał kiedyś od swojego rodzica, że „jest jakiś…”, „beznadziejny, „leniwy”, „głupi” – pamięta to do dziś.
Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem jest odniesienie się do konkretnego zachowania dziecka „zachowałeś się niegrzecznie” (a nie „jesteś niegrzeczny”) i pozostawienie osobowości dziecka bez oceny (więcej na temat form komunikacji z maluchem znajdziesz tu klik).
„Nie płacz”
Równie dobrze możemy powiedzieć: „nie smuć się”, „nie bądź dzieckiem”, „no już dobrze, dobrze nie ma powodu by płakać”, „nie płacz, już nie boli”. Jako rodzic i dorosły nie możemy wiedzieć, czy jest, czy nie ma powodu do płaczu. Dziecko, szczególnie przedszkolak, jest wystarczająco zdenerwowany by płakać – zwłaszcza kiedy nie zawsze potrafi wyrazić słowami swoje uczucia. Może być smutny, przestraszony i to naturalne, że chcemy chronić naszego malucha przed takimi uczuciami i dlatego niczym za sprawą czarodziejskiej różdżki zaklinamy rzeczywistość.
Musimy jednak zdawać sobie sprawę, że mówiąc „nie płacz…” nie poprawiamy samopoczucia dziecka, mało tego poniekąd wysyłamy mu informacje, że jego uczucia nie są ważne, że odczuwanie innych emocji niż radość jest czymś niewłaściwym, że należy je ukrywać i tłumić.
Zamiast zaprzeczać, temu co dziecko czuje, lepiej jest okazać zrozumienie i pomóc nazwać to co w danej chwili się dzieje. „Musiało być Ci smutno, kiedy Jaś powiedział, że nie chce już być twoim przyjacielem.” „Tak, to prawda podpływające fale mogą być przerażające, kiedy nie jesteśmy do nich przyzwyczajeni, ale będziemy tak stać razem i niech łechtają nasze stopy. Zobacz jak przyjemnie. Obiecuję, że nie puszczę Twojej ręki.”
Nazywając prawdziwe uczucia odczuwane przez dziecko, uczysz go nowych słów, aby w przyszłości potrafił wyrazić siebie – pokażesz co oznacza bycie empatycznym. W ten sposób dziecko będzie potrafiło opisać swoje emocje i zmniejszy się ilość płaczu wynikająca z „niemocy”.
„Dlaczego nie możesz być jak Twój brat?”
Wydaje się być uzasadnionym i pomocnym podawać za przykład rodzeństwo bądź przyjaciela: „Zobacz, Kubuś już zjadł swój obiadek, a ty?” albo „Michał już dawno korzysta z nocnika, dlaczego Ty nie możesz spróbować?”. Jednak porównania są niczym rykoszet i odbijają się podwójną czkawką. Nasze dziecko jest sobą, a nie Kubusiem czy Michałem.
To dla nas naturalne, że aby dokonać porównania szukamy punktu odniesienia i najlepiej jak ten punkt jest nieco wyżej, niż standardowa poprzeczka… Nie powinniśmy doprowadzać do sytuacji, żeby dziecko czuło niezdrową presję z tytułu posiadania, czy nie posiadania jakiejś umiejętności. Każde dziecko rozwija się we własnym tempie, mając swoje indywidualne predyspozycje, temperament i osobowość. Porównując dziecko do kogoś innego wysyłamy sygnał, że nie satysfakcjonuje nas to jakie jest, że jest niewystarczająco dobre, że chcemy by było inne niż jest w rzeczywistości (więcej na ten temat przeczytasz tu klik). Dodatkowo rzucamy negatywne światło na relację między rodzeństwem (i tu klik).
Dokonywanie porównań nie wspiera, nie przyspiesza zmiany postępowania, nie motywuje do rozwoju. Zmuszanie do zrobienia czegoś, na co nie jest jeszcze gotowe (lub czego nie chce zrobić) może być mylące dla małego dziecka i może osłabić jego pewność siebie. Istnieje również prawdopodobieństwo, że brzdąc nie będzie chciał zrobić tego co my chcemy – taki mały teścik silnej woli.
Zamiast porównań, lepiej jest doceniać dotychczasowe osiągnięcia: „Wow, samodzielnie zjadłeś ten kawałek kotlecika?” lub „Dziękuje, że powiedziałeś mi o tym, że czas zmienić Twoją pieluszkę”.
„Widzisz, bo Ty zawsze wiesz lepiej!”
Takie kpiące sformułowanie żądli niczym pszczoła, mocniej i boleśniej niż możemy sobie wyobrazić. Po pierwsze, dziecko rzeczywiście nie posiada doświadczenia i wiedzy w określonych dziedzinach, zdolności przewidywania, więc robiąc coś nie może wiedzieć jakie będą konsekwencje jego postepowania. Uczenie się jest procesem polegającym na podejmowaniu prób i popełnianiu błędów. Czy dziecko naprawdę może przewidzieć, że z ciężkiego dzbanka trudno mu będzie nalać sobie wody? Dzbanek wydawał się taki sam, jak ten w przedszkolu, z którego sam z powodzeniem korzystał.
Jeżeli nawet maluch dziś popełnił ten sam błąd co wczoraj, taki komentarz jest ani pouczający, ani wspierający. Powinniśmy powiedzieć i zademonstrować jak dana czynność powinna być wykonana „Byłoby fajniej gdybyś zrobił to w ten sposób, zobacz – dziękuję.”
Starajmy się nie wysyłać komunikatu: „Niezależnie czego się nie podejmiesz i tak nie zrobisz tego dobrze”.
Brutalne?? Ale prawdziwe.
„Przestań albo zrobię z Tobą porządek!”
Groźby wyrażane przez nas zazwyczaj w wyniku frustracji rodzicielskiej, rzadko są skuteczne. To tak, jakbyśmy mówili „Spróbuj to zobaczysz…!” albo „Jeśli zrobisz to jeszcze raz, to dostaniesz na tyłek!”. Problem polega na tym, że prędzej czy później trzeba wprowadzić w życie zapowiadaną groźbę, albo traci ona swoją moc. Badania potwierdziły, że groźby oraz klapsy są całkowicie nieskutecznym sposobem na zmianę zachowania (więcej na ten temat przeczytasz tu ).
Prawda jest taka, że im młodsze dziecko, tym dłużej trwa zmiana jego zachowania. Szanse na powtórzenie występku przez dwulatka jeszcze tego samego dnia wynoszą 80% bez względu jakiego rodzaju „dyscypliny” użyjemy.
Nawet w przypadku starszych dzieci, żadna dyscyplinująca strategia wychowawcza nie daje oczekiwanych wyników – wręcz przeciwnie, przynosi wiele niepożądanych konsekwencji.
Zatem pozostaje nam opracowanie repertuaru konstruktywnych taktyk, takich jak przekierowanie uwagi, usunięcie dziecka z „przestępczej” sytuacji, czy limity czasowe.
„Poczekaj, aż tata wróci do domu!”
To banalne sformułowanie zna każdy z nas, to z pozoru nieszkodliwe zdanko jest swoistym rodzajem wprowadzania zagrożenia oraz formą dyscyplinowania. Abstrahując od tego, że absolutnie nie zgadzam się i nie pochwalam takiego postępowania, to jeżeli chcielibyśmy w taki sposób wyciągnąć konsekwencje to należy od razu zadziałać bezpośrednio po wystąpieniu określonej sytuacji. W przeciwnym razie konsekwencje nie zostaną połączone z nieodpowiednim zachowaniem dziecka. Do momentu powrotu szanownego małżonka do domu, jest wysoce prawdopodobne, że mały szkodnik faktycznie zapomniał już o niewłaściwym zachowaniu.
Pomijając nieskuteczność tej formy naprowadzania dziecka na właściwą drogę, to przekazując pałeczkę komuś innemu podważamy swój autorytet w oczach malucha. Dlaczego miałby nas słuchać, skoro i tak w określonej sytuacji niczego nie zrobimy. Dodatkowo stawiamy w partnera w niekorzystnej roli „złego policjanta” wycierając sobie nim ręce ;-).
„Pośpiesz się!”
Któż z nas żyjących w świecie zdefiniowanym przez naglące terminy, przepełnione harmonogramy, deficyt snu i ciągle zbyt małą ilość czasu na realizacje wszystkich powyższych elementów nie wypowiedział tych nieśmiertelnych słów, magicznego „pośpiesz się”?
Z pewnością każdy rodzic, którego maluch przed wyjściem nie może znaleźć swoje buta lub ukochanego kocyka – doskonale zna ten jakże „skuteczny” zwrot. Zastanówmy się jednak, co i jak często tak naprawdę mówimy pospieszając nasze dziecko.
Lepiej wystrzegać się codziennego wzdychania, ostentacyjnego stania z rękami na biodrach z nerwowo przytupującą stopą. Zdecydowanie nasze postępowanie nie przyspiesza działań dziecka, mimo naszych mentalnych starań (nie posiadamy umiejętności paranormalnych by wzrokiem przyspieszyć zakładanie buta). To do czego nasza wroga postawa się przyczynia to wzbudzenie poczucia winy i złego samopoczucia malucha.
Przecież ostatnim obrazem przed pójściem do przedszkola czy szkoły będzie nasza zachmurzona mina. Czy tego chcemy? W tej sytuacji musimy zawrzeć pakt z samym sobą, że niezależnie co będzie się działo, nawet jeśli w zimowy poranek, w pełnym ekwipunku dziecku zachce się do toalety, nie będziemy przewracać gałek na drugą stronę, tupać nogą mruczeć znacząco słowem wprowadzać nerwowej atmosfery. To nie będzie łatwe, bywają sytuacje, że wydaje mi się wręcz niemożliwe, ale warto się postarać.
„Dobra robota!” lub Super chłopiec!”
Co może być nie tak w docenianiu? Pozytywne wzmocnienie, mimo wszystko, jest jednym z najbardziej skutecznych narzędzi w naszych rodzicielskich rękach. Pochwały stają się kłopotliwe, gdy są niejasne i występują lawinowo. Rzucając od tak „Świetna robota!” za każdy drobiazg wykonany przez dziecko sprawiamy, że pochwała traci swoje znaczenie.
Co rozbić, żeby pozbyć się przesadnej wylewności:
- Doceniajmy te realizacje, które wymagają wysiłku od dziecka.
- Doprecyzujmy: Zamiast określenia „Piękna praca”, powiedzmy: „Podobają mi się te kolorowe paski, w które ozdobiłeś ten balonik” albo „widzę, że narysowałeś obrazek przedstawiający czytaną przez nas historyjkę.”
- Chwalmy zachowanie dziecka. Zamiast: „Byłaś taka grzeczna podczas układania puzzli, dzięki czemu dokończyłam sortowanie dokumentów”. Lepiej: „Układanie puzzli wyszło Ci znakomicie, zobacz udało Ci się dokończyć obrazek”.
Wierzę, że te wskazówki znajdą zastosowanie w Waszych rodzicielskich kodeksach, wystrzelicie w kosmos powyższe zwroty i tym samym zmniejszycie negatywne oddziaływanie na swoje pociechy. Każde dziecko ma inne potrzeby, to odrębny mały człowiek do którego powiniśmy podchodzic indywidualnie i z należytym szacunkiem, takim samy jak w stosunku do osoby dorosłej. Sama wielokrotnie gryzę się w język chcąc użyć, któregoś z zakazanych zdań. To nie łatwe zadanie, a dlaczego? Ponieważ sami wielokrotnie jako dzieci słyszeliśmy owe zwroty pod swoim adresem nie tylko w domu, ale i w przedszkolu czy szkole, dlatego są tak głęboko zakorzenione niczym chwast i potrzeba wielu prób zanim znikną na zawsze.
Trzymam za Was kciuki.
Czy macie propozycję jakichś zdań stosowania, których powinno się zaniechać? Czy stosujecie powyższe zwroty, a może w stosunku do Was były one stosowane? Jak sie wtedy czuliście?
Podzielcie się ze mną swoimi przemyśleniami w komentarzu poniżej postu. Informacje od Was są dla mnie ważne, gdyż pomagają mi się rozwijać.
Jeśli podoba Ci się ten post i uważasz, że może być przydatny, to udostępnij go swoim znajomym na Facebook’u.
Pozdrawiam gorąco 😉 .